Dzień zaczęliśmy od rejsu promem po fiordzie. Rejs statkiem trwa półtorej godziny. W tym czasie przepływaliśmy obok wodospadów, znanych z folderów promujących Norwegię: Siedem Sióstr, Welon Panny Młodej, Zalotnik. Wszystkie piękne. Mijaliśmy także opuszczone farmy, które jeszcze do niedawna były zamieszkane przez miejscową ludność. Niewyobrażalne, że można mieszkać tak jak oni do niedawna z daleka od WSZYSTKIEGO, bez żadnych udogodnień. W końcu fiord można zwiedzać tylko z burty statku, na jego stromych zboczach nie da się poprowadzić żadnych dróg. W czasie rejsu byłam pod ogromnym wrażeniem koloru wody, był piękny- ciemno zielony, niespotykany, a w dodatku ta świadomość, że pod nami taka głębia... (W końcu fiordy bywają dużo głębsze niż nasze Morze Bałtyckie). Na nabrzeżu zwiedziliśmy jeszcze sklepy z pamiątkami, gdzie kupiłam przepaskudnego ale uśmiechniętego trolla.
Koło południa wybraliśmy się na pieszą wycieczkę do wodospadu Storseterfossen. Jego główna atrakcja polega na tym, że na miejscu można przejść się pod wodospadem, czyli można się poczuć niczym Alicja w krainie czarów po drugiej stronie lustra - w tym przypadku.... po drugiej stronie ściany spadającej wody. Dojście do wodospadu zajmuje godzinę. Po dotarciu na miejsce oniemiałam. Wrażenie niezapomniane. Huk ogromny, wilgoć, wydawało się, że skały drżą. Aby móc przejść pod ścianą wodospadu trzeba zejść pod skałę, która sprawia wrażenie jakby zaraz miała wpaść w rezonans, tak wszystko drży od huku spadającej wody. Na miejscu, schodząc w kierunku wodospadu o zgrozo mija się większe i mniejsze głazy, nie licząc wielu małych kamieni, które od ściany zdążyły już odpaść. Mogłabym patrzyć w tę ścianę wody godzinami. Pod wieczór łowienie rybek i odpoczynek na campingu.